Gilbert Nightray
A. Dane personalne
1. Imiona: Gilbert
2. Nazwisko: Nightray (wciąż to samo, a on wciąż ubolewa, że nie wymyśliłam mu jeszcze innego, skoro Gilbertem z Pandora Hearts przestał być już dawno, dawno temu)
3. Data urodzenia: 02.02.1985r.
4. Miejsce urodzenia: Londyn (czego się nie robi dla akcentu)
5. Miejsce zamieszkania: Islington, Londyn, UK (niedaleko Finsbury, więc regularnie obrabiają go z różdżki i portfela)
6. Czystość krwi: półkrwi
7. Teleportacja: tak / nie
B. Więzy rodzinne
1. Rodzina: mama czarownica, autorka książeczek dziecięcych; ojciec 1 fizyk jądrowy; ojciec 2 cukiernik mieszkający z ojcem 1 (!); rok młodszy brat Vincent bezużyteczny psychopata
3. Status majątkowy: ponoć bardzo bogaty, ale to nie po mnie
C. Kariera
1. Ukończona szkoła: mugolskie haj skule, Frigoris (o ile wytrzymał, cholera go wie)
2. Referencje zawodowe: ha ha ha. ha. ha; radiowy głos
3. Wykonywany zawód: speaker radiowy, malarz, poeta, ex-lokaj, kucharz, sekretarka, chłopiec do towarzystwa
4. Zarobki: wystarczają na karmę dla kota
D. Wygląd
1. Podstawowe informacje
- Wzrost: 182 cm
- Budowa ciała: już nie takie chucherko, ale paker metr sześćdziesiąt też nie
- Kolor oczu: rdzawe
- Kolor włosów: czarne
- Cechy charakterystyczne: tylko takie
Te uda.
E. Charakter
1. Opis charakteru: Pisałam to już odnośnie wyglądu i znów powtórzę – kociakowaty. Kiedyś był żywotny, trochę dziki i nieprzewidywalny, teraz już się z deczka postarzał, wiecie, stawy nie te same, wątroba też już mocno nadwyrężona, słowem – niemal geriatria, ale jeszcze jakoś ciągnie, bo wciąż kocio sprężysty, ale też i jakiś taki ostry, ostrzejszy niż do tej pory. I nienagannie ubrany, ofc.
2. Ciekawostki: Boi się kotów. Ma kota – białego persa o złotych oczach (z przypadku będącego dwunastym wcieleniem pewnego bardzo znanego mugolskiego fizyka jądrowego); w zasadzie to kot jego dziewczyny, no ale wszyscy wiemy, jak kończy się posiadanie wspólnych kotów – prędzej czy później ktoś kończy sam z pięciokilogramowym fuczącym kołtunem i nie pozostaje nic innego, jak nauczyć się mówić w języku tego drugiego. Gilbert nie miał wyjścia.
Gilbert nigdy za bardzo nie miał żadnych wyjść, nawet tych awaryjnych.
- Zainteresowania: mocne alkohole i takież same papierosy zwijane własnoręcznie; taka jedna zołza, co to była jego żoną, a potem dość mocno nie była, bo uciekła hen daleko; inne kobiety; inne alkohole; klasyczny rock; wolałabym nie pisać, że inni chłopcy, ale profilaktycznie napiszę, żeby nikt nie miał wątpliwości, choć wydaje mi się, że jego homoerotyzm wciąż pozostaje w strefie platonicznego samouwielbienia męskiego ciała, które ponoć jest doskonalsze (tako rzecze Lis); książki, z książkami się skurczybyk nie rozstaje, z intrumentami wszelkich grup również; kiedyś gotował, ale teraz głównie pije, bo jest zasmutkowany mierną kondycją ludzkości, taki to wrażliwy typ; lubi mugolskie kino.
- Ulubione: Led Zepp’s „In My Time of Dying”, śpiący Oppenheimer
- Inne: Cierpi na insomnię, ale chyba nigdy nie upodobni się do Tylera Durdena na tyle, żebym mogła mieć w głowie własny mały fight club.
Gilbert urodził się w jednym tylko celu, miał to zakodowane w genach, które uaktywniły się już we wczesnym dzieciństwie, kiedy w obliczu matczynego chłodu przejął na siebie rolę opieki nad nie takim znowu małym bratem – pochodził z rodziny służących i… no, po prostu lubił doglądać, czy pokojówka pamiętała o wyjęciu chleba tostowego z zamrażalnika, czy Vincent ma doprasowane mankiety mundurka, wypastowane buty, domyte z tyłu uszy, odrobione lekcje, gotowe do wzięcia drugie śniadanie, czy kawa taty się nie przypaliła, czy curry jest dobrze przyprawione, rachunki zapłacone a kwiaty podlane – słowem nie tyle prowadził dom, co naprowadzał go na właściwą drogę. Nie wypada mieć przyjaciół wśród służby (mówimy o prawdziwym brytyjskim high class), dlatego też w odniesieniu do męskiej linii Nightrayów trzymano się tradycyjnego określenia dżentelmen dżentelmena a pracowali oni dla pewnej bardzo wpływowej angielskiej rodziny. Ręce wielu przodków babrały się w kilogramach pasty do butów, przecinały licznymi brzytwami oraz kłuły srebrnymi spinkami do mankietów i krawatów (w niektórych z nich płynęła wilkołacza krew, doceńmy ich poświęcenie) przez wieki po to, aby obecny pan Nightray dysponował całkiem pokaźną sumą i wystarczająco dziwacznym nazwiskiem, żeby móc bez reszty poświęcić się swej prawdziwej miłości – fizyce teoretycznej. W kilka dni po siódmych urodzinach starszego z synów, zapakował dzieciaki do samolotu (matka miała to w głębokim… poważaniu) i razem polecieli do krainy mlekiem i miodem płynącej zwanej w mowie potocznej Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Pierwszy tydzień w nowym kraju Gilbert przeleżał pod łóżkiem pachnącym sklepem meblowym. Wyobraźmy sobie suburbia Pasadeny z lat pięćdziesiątych jak w „Samotnym mężczyźnie” Christophera Isherwooda, a tam bungalow z drewna i szkła (ojciec miał dobry gust, co tu dużo gadać). Gilbert tymczasem leżał pod łóżkiem i dziko wierzgał, gdy próbowano go wyciągnąć siłą za nogi tudzież przekupić eklerkiem, i krzyczał, że póki na tronie zasiadają Stuartowie, on nigdzie nie wychodzi, bo Amerykanie są wulgarni, odrażający i mówią jakby chcieli mu coś sprzedać.
Później mogło być już tylko gorzej.
W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że chłopaczyna całkiem nieźle sobie radził – no dobrze, w ogóle sobie nie radził, bo poznał wiele rzeczy o wiele za szybko i o wiele za wcześnie, między innymi w wieku lat piętnastu chciał przespać się z trzydziestoletnią zołzą – dopóki nie załamał się nerowo jakieś trzy lata temu (przepraszam za ten telegraficzny skrót, ale od czego jest ffek).