Współczesny Hogwart

Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.


    Vincent Heggard

    Vincent Heggard
    Vincent Heggard
    Le Misérable


    Liczba postów : 66
    Płeć : Male

    Vincent Heggard Empty Vincent Heggard

    Pisanie by Vincent Heggard Nie Mar 24, 2013 6:48 pm


    Vincent Heggard

    A. Dane personalne

    1. Imiona: Vincent Charles
    2. Nazwisko: Heggard
    3. Data urodzenia: 24 października 1987
    4. Miejsce urodzenia: Londyn
    5. Miejsce zamieszkania: Londyn, Hotel Savoye
    6. Czystość krwi: półkrwi
    7. Teleportacja: tak

    B. Więzy rodzinne

    1. Rodzina: Przez nieomal wiek moja rodzina cieszyła się szacunkiem wśród śmietanki towarzyskiej nie tylko magicznego Londynu, ale całej arystokratycznej socjety – jakkolwiek nigdy nie mogliśmy szczycić się lordowskimi tytułami. Wszystko zaczęło się od gorączki złota nad Klondike, która przyniosła Josephowi, mojemu pra-pra dziadowi bogactwo, o którym śnił każdy z klasy robotniczej. Joseph nie zmarnował fortuny, cały dobytek przeznaczył na budowę hotelu w centrum Londynu – marzył o tym, aby wkupić się w łaski najznamienitszych kręgów. Nie mógł wybrać lepiej, po niespełna dwóch latach secesyjny Hotel Savoye, który nie szczędził gościom luksusów, stał się jednym z ulubionych miejsc elity towarzyskiej, szybko zaskarbiając sobie miano prestiżowego. Przez lata nie zmieniano wystroju, we wnętrzach rządził ciemny dąb, żeliwne balustrady wijące się w organicznych kształtach, była także najprawdziwsza winda – napędzana magią. Główna sala balowa przez pokolenia stanowiła żywe centrum rozrywkowe Londynu – aż do końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy czar prysnął. Ale od początku.
    Mój ojciec był z tych, którzy zostali wychowani w polityce czystej krwi, mimo tego popełnił mezalians, poślubiając młodszą o niemal piętnaście lat szansonistkę kabaretową. Moja matka nazywała się Dorothy Jones, chyba trudno o bardziej pospolite nazwisko, dlatego nikt nie wołał na nią w ten sposób. Na scenie nadała sobie nowe, bardziej poetyckie imię – Polyanna. I tak zostało, już na zawsze. Pracowała w klubie, który stanowił kapsułę czasu, zatrzymawszy się gdzieś w latach trzydziestych. Elegancko ubrani panowie, pary tańczące swinga, drogi szampan i występy na żywo, ekskluzywny Londyn, czyli to, co mojego ojca pociągało najbardziej. Miał wtedy ponad trzydzieści lat, ona ledwo skończyła dwadzieścia, ale kiedy ujrzał ją na scenie, cóż, ja nazywam to zwierzęcym pożądaniem. Seks powoli przerodził się w namiętność, z którego na niezrozumiałych mnie do dziś prawach wykwitło uczucie. Wiem to z opowiadań babci, która, nie licząc mojego brata, jest moją ostatnią żyjącą krewną. Nigdy nie chcieli mieć dzieci, Polyanna za bardzo kochała scenę, nie była zdolna do dzielenia tego uczucia. Nie wiem, jaka naprawdę była wobec ojca, wydaje mi się, że nigdy jej nie poznałem.
    Moje narodziny były przypadkiem, pokuszę się jednak o odważne stwierdzenie, może nieco egoistyczne, że przyczyniły się do zmiany w życiu Polyanny. Kiedy przyszedłem na świat była już po trzydziestce, instynkt macierzyński u każdej kobiety budzi się w najmniej spodziewanej chwili. Mój młodszy brat był już planowanym dzieckiem, lubię myśleć, że to najlepsze lata ich pożycia małżeńskiego, chociaż – kto wie? Rodziców pamiętam, jako nieustannie walczących ze sobą kochanków, raz matka znikała bez wyjaśnienia na kilka dni, innym razem ojciec – nie wspomniałem jeszcze, że nosił imię Charles – powracał nad ranem w całkowitej ruinie funkcjonalnej, silnie odurzony alkoholem. Oboje byli typami awanturników.
    Aż w końcu moja matka popełniła samobójstwo, miałem wtedy dwanaście lat. Zabrano mnie ze szkoły, przyodziano w czerń, kazano ująć ojca i brata za dłoń. Długo nie wiedziałem, dlaczego to zrobiła, nikt w rodzinie nie chciał mówić. Po latach okazało się, że Charles nieustannie zarzucał jej liczne zdrady, zdaje się, że moi rodzice – moi rodzice, to określenie brzmi tak paradoksalnie – nie darzyli się zaufaniem. Nie wiem, gdzie leży prawda, mogę się tylko domyślać, że podwójne, może potrójne życie Polyanny stało się dla niej tak uciążliwe, iż nie widziała innej drogi ucieczki, a to przecież taka prosta operacja – zabić się. Wybrała całkiem romantyczny sposób, pozwalając się porwać wodom Tamizy. Nigdy nie ustalono, z którego mostu rzuciła się do rzeki. Ja nie rozumiałem, ojciec jednak popadł w depresję – co roku baliśmy się z bratem powracać do domu na wakacje, święta również spędzaliśmy w Hogwarcie. Charles upijał się, rozbijał po barach, tracił majątek, zaniedbał hotel. Savoye, niegdyś miejsce tętniące życiem za dnia i w nocy, poczęło popadać w ruinę, tracąc swój dawny prestiż, aż w końcu stał się wyludnionym miejscem. Utrata hotelu jeszcze bardziej dobiła ojca, miał już wtedy swoje lata, był po sześćdziesiątce. Nim ukończyliśmy z bratem szkołę przeistoczył się we wrak człowieka, by w końcu dokonać żywota.
    Teraz jestem tylko ja, brat i babcia. Babcia Rosa ma już dziewięćdziesiąt jeden lat, mieszka w naszej starej posiadłości pod Londynem, towarzystwa dotrzymuje jej Mufka, skrzatka domowa, a także niemały harem składający się z pięciu welsh corgi pembroke, do których zapałała entuzjazmem przez uwielbienie postaci Królowej Elżbiety II. Kiedyś była salonową damą, dzisiaj z wytęsknieniem wypatruje gości podczas parzenia popołudniowej herbaty.
    2. Pokrewieństwo: brak
    3. Status majątkowy: bardzo bogaty

    C. Kariera

    1. Ukończona szkoła: Hogwart, Slytherin
    2. Referencje zawodowe: Dziadek, kiedy jeszcze żył, a ja byłem dzieckiem, powtarzał mi, że kiedyś odziedziczę po nim wspaniały hotel. Lubiłem gubić się w labiryncie korytarzy, z bratem za najlepszą rozrywkę uważaliśmy wkradanie się do przypadkowych pokoi, często przyłapywaliśmy pary podczas aktu trzeciego. Nawet, kiedy byłem już starszy i powoli uświadamiałem sobie, że to miejsce nigdy nie powróci do czasów dawnej świetności, nie tkałem alternatywnych planów. Przeznaczeniem tego miejsca było trafić pod moją pieczę, a ja nie chciałem na siłę zmieniać biegu historii, jestem na to zbyt leniwy.
    3. Wykonywany zawód: właściciel Hotelu Savoye, poza tym bezinteresownie pracuję jako intelektualista
    4. Zarobki: niskie

    D. Wygląd

    1. Podstawowe informacje

    • Wzrost: metr osiemdziesiąt dziewięć
    • Budowa ciała: nie
    • Kolor oczu: zielone
    • Kolor włosów: blond
    • Cechy charakterystyczne: blizna na lewym policzku, czasem okulary, egzystencjalna rezygnacja

    2. Opis szczegółowy: Najbardziej interesującą powierzchnią w świecie jest twarz ludzka, to słowa Lichtenberga, nie moje. Każda rysa ma swoją własną historię, kształtując indywidualną powłokę, stwarzającą złudzenie piękna i stanowiącą nieustannie ewoluujący identyfikator. Wszystko przemija, tak samo jak przemijają uśmiechy, czy jak giną łzy na policzkach. Nie można twarzy opisać słowami, bo to tak, jakby chciało się pisać o topniejącym śniegu. Twarz jest w nieustannym ruchu, ciągle się zmienia, i kiedy patrzy się w lustro każdego dnia, codziennie widzi się inną maskę, czasami wykrzywioną w przeraźliwym grymasie, tej nikt nie lubi oglądać. Istnieją jednak tacy, których cieszą cudze potknięcia, tacy ludzie zwykle mają skórę ziemistą i twardą.
    Nie potrafię mówić o sobie. Cierpię na bezsenność, mam wadę wzroku, zgarbioną posturę i dłonie pianisty. Dzień zaczynam od kawy i papierosa, nie jadam śniadań. Żywię się świeżymi bzdurami prosto z prasy brukowej, to mój najważniejszy posiłek dnia, bogaty w składniki odżywcze. Tym samym karmią się ludzie w domach, nieświadomi swojej niewiedzy. Wyprzedzam ich o krok, zawsze wyprzedzam wszystkich o krok, choć poruszam się raczej jak zbity pies. Rzadko jednak przechadzam się o własnych nogach, zbyt umiłowałem sobie rower, nawet podczas deszczu, zwłaszcza podczas deszczu. Londyn ma wtedy taką osobliwą aurę, wszyscy snują się wpatrzeni we własne stopy, w obawie przed wdepnięciem w kałużę, a ja śmieję się do siebie – czego tak bardzo się wstydzą, że nie potrafią spojrzeć mi w oczy? Nie toleruję rozmówców, którzy unikają kontaktu wzrokowego. Trudno też rozmawiać ze mną, kiedy nie mogę zapalić papierosa, to jest dla mnie czynność niemal równoważna z oddychaniem. Nie dbam o to, czy z każdym papierosem skracam swoje życie o minutę, czy stanę się impotentem – świat w każdej chwili może wywrócić się do góry nogami, na lewą stronę, burza magnetyczna, przebiegunowanie ziemi.
    Leżę na podłodze w pustym pokoju, słucham Gershwina albo Bacha z szumiącej płyty winylowej, szmer jak ocean wypełnia pustkę między nutami. Wiodę powolną, nieskrępowaną, leniwą egzystencję. Potrafię spędzić w wannie cały wieczór, tkwiąc w tej samej pozycji, to dopiero byłby luksus dla mistrzów pędzla z okresu renesansu. Popijam wówczas drogiego szampana albo rum, złośliwi twierdzą, że nigdy nie jestem trzeźwy – to akurat prawda, choć nie snuję się w alkoholowym amoku, albo może? Nie potrafię być krytyczny wobec siebie. Moje ciało jest wątłe, wyglądam, jakbym tańczył ze śmiercią. Nie lubię zbędnego wysiłku fizycznego, pocącej się skóry i sportowych butów, mam za to kredens pełen oksfordów, oficerek na zimę, czy eleganckich kamaszy. Nigdy nie budzę się z myślami o raju, który przyśnił mi się w nocy, teraźniejszość pożera moją skórę i uśmiech.

    E. Charakter

    1. Opis charakteru: Podróżuję przez życie zmierzając donikąd, jestem na permanentnych wakacjach, a za mną niczym cienie podążają czterej jeźdźcy apokalipsy, nazywają się Nihilizm, Cynizm, Sarkam i Orgazm. Nie pytaj mnie quo vadis, nie wiem, dokąd zmierzam, kiedy w strugach deszczu przecinam londyńskie uliczki. Jestem mordercą, zabijam nadzieję. Mój świat, który buduję bez względu na to, czy w sąsiedztwie zarwał się sufit, składa się z nieczystych form, a to, co z założenia ma być sprzeczne, jest samą prawdą. Na mojej twarzy maluje się pogardliwa nonszalancja, nie znam litości, bo jestem z tych, którzy od zarania zostali skazani na bycie najlepszymi. Gardzę wszystkimi, którzy szukają drogi na skróty, brzydzą mnie ich krótkie nóżki, boję się, że mógłbym zarazić się brakiem wytrwałości. O tak, tacy ludzie sieją zarazę, nawet nie przez dotyk, a poprzez puste słowa, które zalewają świat kwiecistą powodzią. Pośród morza kwiatów płynę na swojej gibkiej tratwie, ale woda wzbiera się nieustannie, coraz łatwiej zmoczyć sobie ubranie. Moje zalewa nieustannie tylko londyński deszcz.
    Nie wiem, jak bardzo mój życiorys mógłby się nadać na dobry materiał na książkę tudzież film, ale mam pewność, że nie chciałbym czegoś takiego ani czytać, ani oglądać. Niektóre prawdy są zbyt brzydkie, a ja zbyt mocno cenię sobie estetykę. Nie znalazłbym dla siebie tortury gorszej od tej, jakim byłby wnikliwy seans z samym sobą w roli głównej. Może to z winy dumy, czasem myślę, że fragment mojego mózgu odpowiedzialny za ów cechę jest wyjątkowo przerośnięty. Nie stać mnie na pompatyczne gesty – kwiaty, wiersze, przeprosiny – brzydzę się podobną formą wyrazu, uznając ją za godną politowania, tani chwyt marketingowy kręgów plebejuszy. Uciekam od prostactwa, jawnie szydzę z kalectwa umysłowego, jestem zaślepiony swoją perfekcją. Nie próbuj mi zaimponować, zgniotę cię jak ospałą muchę, a jeśli będziesz się obijać o ściany i irytująco bzyczeć, powieszę lep, na który się złapiesz. Nie przynoszę oświecenia, ci, którzy oświecają zwykle sami są ślepcami, oczyszczam tylko własne ścieżki – słaby ze mnie materiał na przyjaciela, zbyt egocentryczny i bezczelny. Otwieram na oścież okno i wyrzucam wszystko na ulicę.
    Gdyby raz dziennie ktoś mnie nie przeklął, czułbym, że tracę skuteczność.
    Lubię otaczać się towarzystwem ludzi o poziomie zepsucia zbliżonym do mojego, mam określony limit, powyżej którego nie mogę znieść dawki moralności. Nie postępuję wedle kodeksów, jestem ponad prawem, kocham kobiety, nigdy jednak nie sprzedaję im fałszywych komplementów, nie łechtam słowem. Z nutą nonszalancji przeprowadzam krótką rozmowę, muskam ramienia, opuszkami palców przypadkiem dotykam kolana, a później odchodzę ze swoją egzystencjalną rezygnacją w niebyt, pozostawiając niewiastę w białej gorączce i sferze niedomówień. Jestem talią kart w dłoniach obłąkanego krupiera, moje życie to bary, tanie hotele, zapomniane sceny i zakurzone galerie, w których kroki niosą się echem po korytarzach. Nie potrafię się nudzić w towarzystwie własnej duszy, pustka jest moim nieustępliwym towarzyszem, nie oznacza to, iż stronię od ludzi, lubię wdawać się w nieistotne konwersacje, operować słowem jak poeta, burzyć porządki i budować złudzenia, wabiąc skowronki.
    Jestem awanturnikiem, leję się po łbach z umysłowymi kalekami, zostałem już naznaczony. Mam spaczony charakter, jestem inny niż ogół społeczeństwa, nie lubię, gdy ktoś podąża moimi śladami, bo nie jestem niczym mentorem. Nazwałbym siebie nihilistą, ale nienawidzę nihilistów, pławię się w swojej hipokryzji i wyśmiewam lustrzane odbicie. Nie martwię się o świat, najchętniej spaliłbym miasto i tańczył na jego zgliszczach, moim środowiskiem naturalnym są zadymione puby i opuszczone rudery, czuję w powietrzu rozkład wartości niematerialnych, ale mnie nie dotyczy marazm, zostałem spisany na straty wraz z przyjściem na świat, jak wszyscy – ale nie, nie jestem jak wszyscy, choć umrę cały. Jestem zbieraczem. Kolekcjonuję alkohole, perfumy, obrazy, chwile, kobiety, miejsca, nie chowam ich pod łóżko, trwają nieuporządkowane gdzieś obok, chaos rządzi moim życiem, choć wydawać by się mogło raczej, że jestem miłośnikiem precyzji i porządku. Nic bardziej mylnego.
    Choć dorastałem w luksusie, nie dbam o wygody, w ogóle nie dbam o nic, rzeczy wokół mnie po prostu się dzieją, ludzie przychodzą i odchodzą, jak aktorzy przechadzający się po deskach teatru, a ja jestem jedynym widzem w tej ogromnej auli, postronny obserwator, kurczowo i dumnie trzymający się swojego miejsca. Nie unikam rozgłosu, ale nie otwieram ust na próżno, moje słowa palą mosty. Śmieję się na tragediach, a komedie wywołują u mnie łzy. Czasem to, co wydaje się logiczne jest nieprawdziwe. Potrafię się śmiać szczerze, choć za największy dowcip uważam dzień powszedni, widzę więcej, czuję więcej, słyszę więcej, ale nie zasiadam w budce suflera, każdy ma do wypowiedzenia swoje kwestie, choć po niektórych ma się ochotę wstać i wyjść w środku sztuki. Nie lubię marnować pieniędzy w ten sposób, ale czasem życie nie pozostawia mi wyboru.

    2. Ciekawostki:

    • Zainteresowania: muzyka, architektura, malarstwo od czasów schyłku dziewiętnastego wieku, inżynieria magii, bywanie, hazard
    • Ulubione: papierosy, zwłaszcza Sobranie Black Russian, czarna kawa, szampan, dekadencja, kabaret, Hotel Savoye, jazz, muzyka klasyczna, stary rower, kapelusze, podłoga, pustka, deszcz, perfumy, kobiety, teatr, fortepian, prasa brukowa, lata trzydzieste, filmy nieme, secesja, Malevich, konstruktywizm, lenistwo, świece, wanna, seks, Londyn, sarkazm, orgazm, Europa Wschodnia, zwłaszcza Ukraina, poker, blackjack, kasyna, powroty do hotelu tuż przed świtem
    • Inne: jestem leworęczny, potrafię grać na fortepianie, dobrze tańczę, mój patronus przybiera formę rosomaka, nie znoszę leprokonusuów, śpię bez poduszki, cierpię na melomanię, znam łacinę

    F. Przeszłość

    Wszystko zaczyna się i kończy w Hotelu Savoye – chociaż koniec, to złe słowo, tu chodzi tylko o nową kreację. Dorastałem na przedmieściach Londynu, razem z bratem, w domu mieszkali jeszcze dziadkowie i rodzice, choć oni wiedli życie na salonach, pamiętam, że raz byliśmy na takim przyjęciu, to chyba było z okazji dwudziestolecia ich ślubu, niedługo przed samobójstwem Polyanny – nie potrafię się o nich wysławiać jak o rodzicach, dla mnie są Polyanną i Charlesem, dwójką tragicznych bohaterów z dramatu, którego widzem byłem przez ponad połowę swojego życia. Matka miała estradową duszę, była kabaretową divą, chciała nas zarazić swoim entuzjazmem, i tak mnie w spadku dostał się fortepian, bratu zaś wiolonczela, choć oboje wiedzieliśmy, że żaden z nas materiał na wschodzące gwiazdy. Grę pokochałem – ale dla siebie, nie dla niej, ani tym bardziej nie dla rozgłosu czy publiki. Jednak, wracając do tematu – uroczystość. To chyba moje ostatnie wspomnienie z czasów świetności holetu, kobiety w długich, obszytych perłami sukniach, wytwornych kapeluszach, mężczyźni w wyjściowych szatach skrojonych z najlepszych materiałów. Miałem może dziesięć, może jedenaście lat i czułem się jak mały książę w środku jednej z baśni na dobranoc, które opowiadała nam babcia. Każdy pewnie powie, że najlepiej z tego okresu dorastania wspomina pierwsze kroki postawione w wielkiej sali. Ja powiem, że nie był wtedy w Hotelu Savoye.
    W szkole zawsze osiągałem wysokie wyniki w nauce, choć nie przypominam sobie, bym szczególnie się przykładał, po prostu – przychodziło, nie wiem, może urodziłem się geniuszem? Pomimo świadomości, pozostawałem niewzruszony na powolny upadek mojej rodziny, w domu czułem się raczej jak, o ironio, w hotelu. To była tymczasowa przystań. Kiedy ukończyłem Hogwart hotel trafił w moje ręce, choć nie było już czego ratować - nie chodziło tylko o złą sławę, przede wszystkim brak odpowiedniego nadzoru sprawił, że bez udziału magii wnętrza, w dużej mierze spustoszone, szybko poniszczały, tracąc dawny blask. Żałowałem, że babcia Rosa zajęła się wyłącznie zabezpieczaniem rodzinnej fortuny przed swoim szalonym synem, choć z drugiej strony nie mogła już zbyt wiele zdziałać w hotelu, zwłaszcza, że ojciec mieszkał tam przez ostatnie lata życia, strasząc resztkę odważnych gości niczym upiór w operze i przepijając bezcenne fotele, obrazy czy etażerki.
    Nie miałem zamiaru wracać do domu, dlatego zostałem w Savoye. Z czasem zaczęli zjawiać się tu różni goście, których przyciągała zła sława – kochankowie z księżyca pod jego osłoną, szemrani interesanci, turyści bez grosza przy duszy. To miejsce było umarłe, zapomniany cmentarz secesji, zgliszcza, po których deptali arystokraci w rytmie walca. I właśnie te legendy, wcale nie tak dawne, zainspirowały malarzy, muzyków, aktorów, początkowo były to jednorazowe przypadki, ale nie było wątpliwości, że Savoye otrzymał nową duszę, powstając niczym feniks z popiołów. Na zrębie dawnej epoki wyrosła Londyńska cyganeria. W zdemolowanej sali balowej osiedlili się aktorzy, pokoje z widokami okupują malarze, na klatce schodowej nieustannie słychać muzykę, a między korytarzami w pijackiej gorączce przemykają kochankowie. W powietrzu unosi się zapach whisky i dymu papierosowego, zza ścian słychać przyspieszone oddechy mężczyzn i symfonie kobiecych krzyków. Tutaj czas płynie inaczej.
    Tam, gdzie śniadania są podawane na porcelanowej tacy moje nazwisko nie znaczy już nic, choć wszyscy znają historię Hotelu Savoye. Nie tęsknię za tym utraconym rajem – mam swój nowy, wspaniały świat.


      Similar topics

      -

      Obecny czas to Nie Maj 12, 2024 11:15 am